Pochlebca czy przyjaciel

Autor tekstu
ks. Krzysztof Konkol
Czyli słów kilka o budowaniu relacji z przełożonym... Zasadniczo jesteśmy czarne, choć zdarzają się nam gustowne dodatki w postaci np. kolorowych guziczków bądź amarantowych pasów.

Bywamy też, zdecydowanie rzadziej, fioletowe bądź purpurowe, na prawach białego kruka zaś, w pojedynczych egzemplarzach – białe. Można nas spotkać w różnych miejscach, ale jako że jesteśmy oznaką urzędu publicznego – najczęściej w kościele. Niezależnie od stopnia piastowanej godności (vide: strój!) wszystkie jesteśmy mniej lub bardziej uwikłane w relacje przełożeństwa lub/i poddaństwa. Jak sobie z tym radzimy i czy w ogóle radzimy? Oto kilka migawek pochwyconych ukrytą kamerą jednego z „czarnych” – ujęcia  subiektywne, w reporterskim skrócie. A zatem: 

Pochlebca (mniej elegancko – lizus) to ksiądz obdarzony niezwykłą łatwością obdarowywania swoich przełożonych różnej maści komplementami. W zabieganiu o względy tychże dla zasady przyjmuje dewizę:  dzień bez podlizywania dniem straconym. Każda okazja okazuje się dobra, by z uznaniem, choć niekoniecznie szczerze, wypowiadać się w kwestii zalet i zasług pryncypała. „Pochlebca” rozwija swój talent w różnych miejscach i czasie. Robi to prywatnie, ale jeszcze częściej publicznie, wykorzystując do tego przestrzeń świątyni, choć ta sama w sobie jest miejscem przeznaczonym do oddawania czci Bogu, a nie człowiekowi. Jako dobry obserwator stara się nie przeoczyć nawet najmniejszych osiągnięć przełożonego, co więcej – nadaje im rangę czynów nieomal heroicznych, gdy w istocie należą do zwykłych, żeby nie powiedzieć „siermiężnych” powinności przełożonego. Gorzej, gdy tak dalece zatraci zdolność obiektywnej oceny, że podnosi do rangi cnoty zachowania, które w powszechnym odbiorze cnotą nie są ... Oczywiście, każdy ma prawo do błędów i upadków, również przełożony, ale wprowadzanie wspomnianego w stan fałszywego przekonania o niemalże boskiej doskonałości na pewno nie służy jego  wzrastaniu „w człowieczeństwie”, a tym bardziej w  świętości. „Kadzidło” skutecznie, choć niepostrzeżenie w dalszej perspektywie odgrodzi go od współbraci w kapłaństwie. Zatem – pochlebiać czy nie pochlebiać? W kontekście ostatecznego celu naszego życia warto „wycenić”,  jakie są faktyczne „profity” przełożonego i co zyskuje „Pochlebca”? 

Obłudnik jest bliskim krewniakiem „Pochlebcy”, pod wieloma względami do niego podobny. Próbując „odnaleźć się” w każdej sytuacji, cierpi na swego rodzaju „schizofrenię”. Zewnętrznie poprawny, na ogół nienaganny i miły, w sercu skrywa niekoniecznie sympatyczne uczucia do przełożonego, czemu daje wyraz pod nieobecność tegoż. Zapomina wówczas o deklarowanej doń sympatii  i nie gardzi słowami krytyki pod jego adresem, usiłując  w ten sposób uzyskać aprobatę mniej lub bardziej przypadkowych „czarnych” bądź słuchaczy – delikatnie mówiąc - niekoniecznie zdolnych do krytycznej oceny rzeczywistości. „Obłudnik” to osoba z łatwością przystosowująca się do zmieniających się warunków, bez większego oporu zmieniająca zdanie na odpowiadające oczekiwaniom rozmówcy, taka typowa „chorągiewka na wietrze”, dwulicowa w zachowaniu, fałszywa w działaniu, która poza wypowiadanymi bezmyślnie deklaracjami nie ma odwagi bronić prawdziwych wartości wypływających z wiary czy przynajmniej z pragnienia życia zgodnego z własnym sumieniem. Swoiście „rozdwojona”, nie jest zdolna opowiedzieć się po żadnej ze stron, a chore relacje, które  buduje, niszczone przez hipokryzję, pozbawione szczerości, potęgują jej izolację.  

Mikołaj (nie mylić  ze świętym biskupem z Miry!) to typ, który próbuje zaskarbić sobie łaski przełożonego przez różnego rodzaju podarki, przy czym motywacją do tego rodzaju hojności nie jest bynajmniej chęć zrobienia przełożonemu niespodzianki i w nagrodę zobaczenia jego uśmiechniętej twarzy. Za tego typu gestami „sympatii” stoją bardziej „prywatne” cele – chce skutecznie pozyskać przełożonego dla swoich planów i działań. Zabiegi „Mikołaja” pozornie wydają się niegroźne, bo nie wymierzone wprost w kapłańską wspólnotę, w dalekosiężnych skutkach jednak  przyczyniają się  do rozbicia jej jedności, generując w niej niekoniecznie szlachetne uczucia. Na szczęście nie wszyscy hołdują takiej formie budowania relacji. Pozornie na tym tracą, ale zachowują to, co jest bezcenne – szacunek dla samych siebie, który  dla „Mikołaja” i jemu podobnych wydaje się wartością niekoniecznie pierwszorzędną. W tej sytuacji dla tychże uzdrawiająca okazałaby się bolesna konfrontacja z takim przełożonym, który rozpoznałby ich mało szlachetne intencje i pomny przestrogi, zawartej już (sic!) w Księdze Wyjścia („podarek zaślepia dobrze widzących i jest zgubą spraw ludzi sprawiedliwych”), „podziękował” za taki sposób wyrażania sympatii – nierzadko bardzo kosztowny, ale na ogół bardzo płytki.      

Dyplomata, z założenia taktowny, układny, potrafi z każdej trudnej sytuacji wyjść obronną ręką, zasłaniając się odpowiedziami wymijającymi bądź zręcznie stawiając na chwilowe rozwiązanie problemu. Ceni sobie „święty spokój”, który ze świętością nie ma nic wspólnego. To człowiek, który nie chce w dojrzały sposób rozwiązywać pojawiających się problemów, stanowiących przecież nieodłączną część naszego życia; w sytuacjach wymagających trudnego wyboru między dwiema możliwościami wybiera „dyplomatyczne” zamiatanie pod dywan, fałszywie zakładając, że to, czego nie widać, po prostu nie istnieje. Postawa taka nierzadko wypływa z lęku, że nie zadowoli wszystkich lub prawie wszystkich, w tym także siebie, nie sprosta powierzonym mu obowiązkom. W relacji z przełożonymi „Dyplomacie” wiele energii zabiera stwarzanie mniej lub bardziej wiarygodnych dowodów poświadczających jego niemalże anielską naturę. Wydaje się, że najskuteczniejszym lekarstwem dla tegoż okazałaby się  - nieraz bardzo bolesna - konfrontacja z faktami, których nie chce zauważać bądź którym wprost zaprzecza,  także poniesienie konsekwencji za to, co zrobił źle lub czego lękliwie zaniechał.  

Chłopczyk  to osobnik, który w swoim rozwoju osobistym zatrzymał się na poziomie dziecka,  w najlepszym wypadku zbuntowanego nastolatka. Nie potrafi wejść z przełożonym w dojrzałą relację, która zakłada partnerstwo niezależnie od tego, czy jest się szeregowym księdzem czy np. dostojnym purpuratem. W wersji ugrzecznionej „Chłopczyk” zachowuje się tak, jakby dopiero co poznawał świat i nie miał własnej  wyrobionej opinii w kwestiach dotyczących jego życia. Przyjmuje wszystko bezkrytycznie, zakładając, że przełożony obdarzony jest boską nieomylnością i wszechwiedzą. Choć metrykalnie  dorosły, wciąż pozostaje „synkiem mamusi”, najlepiej w krótkich spodenkach, który swoje poczucie wartości buduje na opinii innych ludzi. Prawdziwym nieszczęściem „Chłopczyka” jest przełożony wykazujący się dużą zmiennością nastrojów; te „Chłopczyk” przeżywa wraz ze swoim pryncypałem tak, jakby był częścią jego niestabilnej osobowości.   Rozpaczliwie próbując potwierdzić siebie w spojrzeniu innych ludzi, szczególnie przełożonego, rezygnuje ze szczerego dialogu na rzecz ślepego posłuszeństwa. W wersji zbuntowanego nastolatka grzeczny „Chłopczyk” decyduje się odsłonić prawdę swojego serca i pod bezpieczną nieobecność przełożonego wyraża nawet słowa krytyki pod jego adresem. Okazuje się wówczas bliskim krewniakiem starszego brata z Jezusowej przypowieści o synu marnotrawnym, który – choć fizycznie przy ojcu – sercem jest daleko z powodu żalu i zawiedzionych oczekiwań.     

Przyjaciel to osoba, która buduje piękne, dojrzałe relacje z innymi, także z przełożonymi,  oparte one na wzajemnym szacunku i zrozumieniu, otwarta na drugiego człowieka niezależnie od tego, czy prezentuje on te same czy zgoła odmienne poglądy. Ma piękną umiejętność „słuchania” drugiego człowieka, więcej – „wsłuchiwania się” w niego, ale nie po to, żeby kwestionować opinie swojego rozmówcy, ale żeby go lepiej zrozumieć i głębiej poznać jego motywacje. „Przyjaciel” szczerze, otwarcie mówi o swoich uczuciach, potrzebach i pragnieniach, bez niepotrzebnego lęku o to, że będzie niezrozumiany lub też źle oceniony. Jako wewnętrznie wolny, swojego poczucia wartości nie szuka w uznaniu drugiego człowieka, ale  w szczególnej godności, nadanej mu przez Boga. Zdolny jest też zaufać i przyjąć, że w relacji podwładny – przełożony obie strony pragną dla siebie dobra. Współpraca z przełożonym nie będzie zatem ślepym, bezdusznym wykonywaniem „rozkazów”, ale wspólnym poszukiwaniem woli bożej w odniesieniu do obu stron. Relacja taka, jej budowanie okazać się może niezwykłym darem nie tylko dla samych zainteresowanych, ale również dla całej wspólnoty Kościoła, rodząc w nim piękne owoce duchowe i duszpasterskie. Iluzja? Marzenie? Czyż nie o  to jednak woła dziś Duch do Kościołów?