Słyszysz?

Autor tekstu
o. Michał Nowak
Zabrałem się ostatnio za pisanie kartek świątecznych. Oczywiście musiały temu towarzyszyć kolędy, bo inaczej sobie tego nie wyobrażam. I choć zwyczaj to już mocno przestarzały (choć wcale nie w Ameryce, w której ludzie chętnie go podtrzymują) to muszę przyznać, że doświadczyłem niemal dziecięcej radości z tego niezdarnego kreślenia liter na śliskim papierze moich tegorocznych kartek.

Zabrałem się ostatnio za pisanie kartek świątecznych. Oczywiście musiały temu towarzyszyć kolędy, bo inaczej sobie tego nie wyobrażam. I choć zwyczaj to już mocno przestarzały (choć wcale nie w Ameryce, w której ludzie chętnie go podtrzymują) to muszę przyznać, że doświadczyłem niemal dziecięcej radości z tego niezdarnego kreślenia liter na śliskim papierze moich tegorocznych kartek. 

A z każdą następną pojawiało się coraz więcej wspomnień związanych z tymi, do których właśnie pisałem. Taki kawał życia za mną. I tylu ludzi z różnych jego okresów, z którymi udało się ocalić kontakt. Czasem nie mamy wiele więcej ponad te kartki świąteczne. Tym milej jest mi usiąść do ich pisania i pomyśleć o tych, którzy blisko, czy daleko, ale wciąż są.We wtorek zaś udałem się do spowiedzi. Nie jest to wielkie wydarzenie. Jak na prawdziwego grzesznika przystało, bywam tam często. Ale w USA nie jest to wcale taka prosta sprawa. Oczywiście ja mam i tak łatwiej, bo jeśli zapukam do którejkolwiek plebani, to zwykle żaden duszpasterz spowiedzi mi nie odmówi. Ale najpierw trzeba kogoś zastać w domu, a to „cud Boskiej miłości”. Jest jedno miejsce w mieście, nasza katedra, gdzie niestrudzony father Ringley zasiada codziennie na pół godziny przed Mszą w południe. Lubię go, bo to taki trochę duszpasterski radykał – chodzi w sutannie, co w tych warunkach jest wydarzeniem „kosmicznym” i ma naprawdę dobrze poukładane w sercu i głowie. Zjawiłem się więc przed konfesjonałem w dzień powszedni i byłem pierwszy. Po spowiedzi jednak, gdy wyszedłem, stało tam już kilka osób. I do tego właśnie zmierzam – byli to sami mężczyźni, co mnie bardzo ucieszyło i tchnęło nieco nadziei w moje małe zakonne serduszko. Bo jeśli we wtorek w południe kilku chłopów stoi pod konfesjonałem, to można jeszcze mieć nadzieję, że będzie komu „walczyć o wiarę” w tym zwariowanym świecie.Wczoraj ostatecznie zakończyliśmy nasze rekolekcje ewangelizacyjne. Z ogromną przyjemnością patrzę na „nowych ludzi”. A historię niektórych miałem zaszczyt poznać i z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Bóg ich wskrzesił. Patrzę na nich i cieszę się wraz z nimi. A dziś, już za chwilę, kolejne miesięczne spotkanie naszej wspólnoty małżeństw. Dziś namysł nad słowami „… i ślubuje ci…” Sam wiele odkrywam przygotowując się do tych spotkań i cieszy mnie, że są tacy, którym chce się na nie przyjść.Myślę nad Słowem o moich „Janach Chrzcicielach”, o głosicielach, którzy Słowem Bożym budują moją wiarę, i z przykrością stwierdzam, że tych „kapłańskich” jest raczej niewielu. Pierwsza przeszkoda dość techniczna – najczęściej głoszę sam i nie mam okazji posłuchać kogo innego. A internetowe poszukiwania? Jakoś nie trafiają do mnie gwiazdy kaznodziejskie w stylu „baw mnie”, a ci poważniejsi chyba rzadziej są nagrywani. Na szczęście czasami udaje mi się trafić na coś, co i dla mnie jest Dobrą Nowiną wypowiedzianą w stylu, który do mnie trafia, bo inaczej byłoby ze mną krucho. Nasza emigracyjna rzeczywistość niestety utrudnia zwyczajne, zakonne poczynania duchowe. Choćby dni skupienia, których mi tu bardzo brakuje, a dotychczasowe próby ich organizacji nie powiodły się. Szukam więc cierpliwie i staram się słuchać szerzej… Wszak nie tylko przez duszpasterzy Pan przemawia. Ucho otwarte należy mieć zawsze, bo wierzę, że On nieustannie wysyła do mnie swoich posłańców – młodych i starych, biednych i bogatych, wykształconych i prostych… A oni czasem nawet o tym nie wiedząc mówią do mnie piękne rzeczy. Bardzo potrzebne, czasem trudne… Wszystkim Janom Chrzcicielom mojego życia dzisiaj dziękuję…