Jaki mam być? Inny czy taki sam?

Autor tekstu
Ks. Krzysztof Wons SDS
Moje powołanie kapłańskie i zakonne przeżywam w Zgromadzeniu Salwatorianów. Z każdym rokiem dostrzegam wyraźniej, że idę drogą, której pragnął dla mnie Bóg. Odczytuję moje powołanie jako szczególny dowód Jego dobroci i błogosławieństwa. Jest to moje wewnętrzne prze¬konanie. Jednocześnie, z

Moje powołanie kapłańskie i zakonne przeżywam w Zgromadzeniu Salwatorianów. Z każdym rokiem dostrzegam wyraźniej, że idę drogą, której pragnął dla mnie Bóg. Odczytuję moje powołanie jako szczególny dowód Jego dobroci i błogosławieństwa. Jest to moje wewnętrzne prze¬konanie. Jednocześnie, z perspektywy trzynastu lat kapłaństwa, muszę przy¬znać, że pytanie: „Co znaczy być księdzem?” pozostaje dla mnie wciąż otwarte. Co więcej, mogę dzisiaj powiedzieć, że wcale nie oczekuję na nie gotowej odpowiedzi, gdyż gotowej odpowiedzi nie ma.

Dlaczego?

Ludzie, z którymi spotykam się w moim kapłaństwie, sami, świadomie lub nieświadomie, stawiają mi to pytanie i jednocześnie pomagają na nie od-powiadać. Od trzynastu lat prostują i pogłębiają moją „wiedzę” na temat: „Co znaczy być księdzem?” I tak będzie do końca moich dni.

Oczekują, żeby ksiądz był najpierw człowiekiem. Tym, co mnie najbardziej uderza w spotkaniach z ludźmi, jest ich wyczulenie i wrażliwość na „zwyczajne ludzkie gesty”. Rzadziej dziękują za „ładne kazanie”, za „pięknie odprawioną Mszę świętą", częściej za rozmowę, na którą znalaz¬łem czas, i za to. że nie patrzyłem wtedy na zegarek, że cierpliwie słuchałem, że odpisałem na list, „chociaż - dodają z uprzejmości - mam tyle spraw na głowie”. Do tej pory najwięcej szczęścia z bliska zobaczyłem w ludzkich oczach - po spowiedziach i przeprowadzonych rozmowach. Ludzie są wtedy bardzo wdzięczni. Są też wymagający. Dają do zrozumienia i przypominają, że kiedy spotykam się z nimi, inne sprawy nie powinny być ważniejsze, powinny poczekać. Są wyczuleni na swoim punkcie... i dzięki temu uczą mnie wrażliwości na człowieka. Są także dla mnie wyrzutem sumienia, kiedy nie znajduję dla nich wystarczająco czasu, kiedy bardziej skupiam się na sobie niż na nich.
Noszę ze sobą maksymę, którą zaczerpnąłem od kapłana - założyciela mojej rodziny zakonnej. Ojciec Jordan zapisał sobie w dzienniku: „Dopóki żyje na świecie choćby tylko jeden człowiek, który nie zna i nie kocha Jezusa Chrystusa Zbawiciela świata, nie wolno ci spocząć’'. Rozumiem te słowa bardzo prosto i po swojemu. Przypominają mi, że każdy człowiek — „choćby tylko jeden” - jest ważny i że kiedy mnie potrzebuje, nie powinienem odmawiać mu serca i czasu. Sądzę, że jeśli ludzi coś zaczyna drażnić w księdzu, to bynajmniej nie kapłaństwo, ale deficyt ludzkich cech: wrażliwości, dobroci, pokory, poświęcenia... I nie wolno nam się wtedy obrażać, nawet jeśli nie lubią nas „w zastępstwie” — za kogoś, kto nie zdał egzaminu z człowieczeństwa. Tak, myślę, że dzisiaj ludzie naj¬bardziej egzaminują księdza z człowieczeństwu. I mają do tego prawo.

Dają do zrozumienia, że ksiądz powinien być „inny”, że nie jest „zwykłym człowiekiem”. Przypominają mi się słowa ks. Janusza Pasierba, które przeczytałem jeszcze jako kleryk: „W księżach jest dużo cech irytujących, ale chyba najbardziej irytująca jest ta zasadnicza inność, na którą nie ma rady. Trudno załatać to największą nawet towarzyskością. W którymś punkcie ona się kończy i człowiek w sutannie pozostaje sam”. Zewnętrznym znakiem tej inności jest celibat.

Tylko na pozór wydaje się, że ludzie chcą, aby ksiądz łatał swoją inność „małpowaniem” świeckiego stylu życia, upodabnianiem się do nich we wszystkim. Mam osobiste wewnętrzne przeczucie, że oni pierwsi chcą, abym pozostał inny... i samotny. Tę inność i samotność nazwałbym rodzajem sacrum, do którego ludzie zbliżają się nieraz bardzo ufnie, otwierają się i powierzają swoją największą intymność serca, swoje najgłębsze i naj¬bardziej powikłane związki z Bogiem, z sobą i z drugim człowiekiem. Czynią to nie ze względu na moje nazwisko, aparycję czy „kwalifikacje”, ale ze względu na kapłaństwa, które bez mojej zasługi noszę w sobie. Przecież doskonale wiem, że wielu z tych, którzy przychodzili powierzać mi swoje sprawy, nie uczyniłoby tego, gdybym nie był księdzem. Wiele spotkań i rozmów z ludźmi, które pozostają dzisiaj moją tajemnicą i bogactwem, w ogóle nie zaistniałoby, gdybym nie był księdzem, gdybym nie był „inny”.

Chcą, aby ksiądz nic tyle mówił o Bogu. ile raczej dzielił się Bogiem. Ludzie mają „siódmy zmysł”, mają „nosa”. Obserwują i weryfikują głębię mojej wiary. Są dla mnie jak lustro, w którym mogę się przejrzeć i zobaczyć, czy kiedy do nich mówię, jestem świadkiem, który dzieli się tym, co sam przeżył, czy tylko „złotoustym” nauczycielem mówiącym „z książki”. Ludzie uczą mnie bardzo ważnego wymagania, a mianowicie, że o Ewangelii nie wystarczy mówić - trzeba się nią dzielić. Aby się nią dzielić, trzeba osobiście doświadczyć jej przemieniającej prawdy. Ludzie znudzeni wielomówstwem i różnymi „mądrościami” nie chcą, aby ksiądz był „kaznodzieją sentencji i pięknych aforyzmów”. Chcą czegoś więcej. Chcą zobaczyć, że w' moim życiu uobecnia się żywy Jezus. Przypominają mi, że to właśnie Jego życie, a nie moje. pozostaje sercem Kościoła, sercem świata. Ludzie pilnie potrzebują księży-świadków. Tylko ich będą słuchać.

Czasami, gdy mówię do ludzi, mam wrażenie, że mnie nie słuchają, ale bacznie obserwują, jakby próbowali dostać się do mojego wnętrza, do mojego sumienia, do moich przeżyć duchowych i spotkań z Bogiem. Przyszły mi na myśl słowa Pawia VI: „Człowiek naszych czasów chętniej słucha świadków' aniżeli nauczycieli, a jeśli słucha nauczycieli, to dlatego, że są świadkami”. I inne słowa — Jana Pawła II: „Człowiek współczesny bardziej wierzy świadkom aniżeli nauczycielom, bardziej doświadczeniu aniżeli doktrynie, bardziej życiu i faktom aniżeli teoriom. Świadectwo życia chrześcijańskiego jest pierwszą i niezastąpioną formą misji”. Odczułem to niejednokrotnie.

Chcą, aby ksiądz był dobrym pasterzem. Oczywiście nie mówią tego wprost, ale dają to odczuć. Wielokrotnie przekonałem się. że tylko kierując się dobrocią pasterza, można „poznać swoje owce” — to znaczy dotrzeć do ludzkiego wnętrza. Kiedy mi się to udaje, wówczas mam nieodparte wrażenie, że gdy ludzie otwierając się, nagle się zmieniają, stają się bardziej sobą. Potrafią sobie na to pozwolić, bo wyczuwają, że ksiądz jest naturalnie dobry, pokorny i przejęty tym, co mówią. To właśnie naturalna dobroć pasterza sprawia, że ludzie chcą otwierać swoje wnętrze, przestają być dyplomatami, oportunistami, stają się dziećmi, które poszukują ojca. Nie lękają się pokazania swojej małości i bezradności. Pozwalają dotykać swoich najgłębszych zranień. Wtedy najbardziej czuję się dusz-pasterzem. Ludzie chcą, aby serce księdza było dobre, delikatne i zarazem wymagające. Potrafią to rozeznać. Oni - jak owce — znają swego pasterza. Nie pójdą za nim. gdy jest tylko wymagający albo gdy jego dobroć jest tanim zarabianiem na popularność. Oni wiedzą i przyjmują, że: „Mówiąc do Boga, księża muszą być po stronie ludzi; mówiąc do ludzi, muszą być po stronie Boga” (ks. J. Pasierb).

Świadectwo zamieszczone w kwartalniku Pastores