Seminarium kapłańskie drogą uzdrowienia

Autor tekstu
ks. Krystian Wilczyński
Nigdy nie patrzyłem na seminarium duchowne jako na drogę uzdrowienia. Czasem łatwiej było spojrzeć na nie jak na drogę zranienia, ale głównie prywatnej wolności i realizacji własnych wizji i potrzeb.

Zatytułowałem artykuł „seminarium kapłańskie” dlatego, że przygotowywanie do pełnienia dzieł w Osobie Chrystusa, moim zdaniem, nie kończy się z opuszczeniem seminaryjnych murów. Seminarium dla alumna się kończy, ale zaczyna się seminarium kapłana. A w zasadzie to seminarium u boku Chrystusa przechodzi na kolejny etap. Skoro w modlitwie konsekracji podczas Mszy świętej kapłani są wyszczególnieni w słowach „za was”, to tym bardziej nas właśnie dotyczy konieczność uzdrowienia wewnętrznego.

Spoglądając wstecz na swoje życie, szczególnie na etap formacji w GSD, dostrzegam z wielką radością, że to była droga mojego wewnętrznego uzdrawiania, która wcale się nie zamknęła. Droga spokojna, codzienna, ciężkich porannych pobudek, nie zawsze interesujących wykładów, nie zawsze dokładnie wykonanych porządków, nie zawsze korzystnie przeżytych przechadzek, nie zawsze w pełni skupienia na modlitwie, nie zawsze z uczeniem się dla wiedzy, nie zawsze z miłosnym spojrzeniem na współbrata, nie zawsze z uporządkowanym końcem dnia. Jakkolwiek by nie było, raz lepiej, raz gorzej, z wdzięcznością i obiektywną racją widzę jak Jezus mnie kształtował poprzez przełożonych. Owszem z ich wadami i przywarami. Tacy z Jego posłania wypełniali swoje powołanie, także jako drogę swojego uzdrowienia.

Na moment odejdę od tematu. Wielką popularność zyskują w ostatnim czasie Msze o uzdrowienie. Sam doświadczyłem wielu cudów wśród ludzi, ale i w swoim życiu. Po pewnym czasie jednak zauważyłem, że wszystko musi być wpisane w tradycyjną drogę Kościoła. Msza nie „załatwi sprawy” od tak. Bywają uzdrowienia naoczne i znaki natychmiastowe, ale podobnie jak Jezus, wszystko idzie „normalnym trybem”: wcielenie problemu w życie, trudy drogi, ofiara i uzdrowienie. Liczy się to co dzieje się po Mszy, przez kilka dni, tydzień, miesiąc. Czy spotkanie Chrystusa przyprowadziło mnie do Niego. Oto prawdziwe owoce. Po Mszy św. z modlitwą o uzdrowienie powinno mi się chcieć czytać Pismo Święte, częściej uczestniczyć w Eucharystii, czynić miłosierdzie. Tymczasem często ludziom wychodzącym z kościoła towarzyszy smutek i przygnębienie. To pewnie temat na inny artykuł. Warto jednak wiedzieć, że ostatecznie nie ode mnie – księdza, zależy skuteczność modlitw o uzdrowienie. Tu naprawdę Jezus jest Alfą i Omegą. Ja się modlę, ale tak, żeby głos Jezusa był słyszalny. A czasami modlę się miłościwym spojrzeniem w oczy ludzi. To też ma moc uzdrowienia. Mam przygotować słowo, które zasieje ziarno w ich sercach, które podlane łaską Bożej obecności w Komunii Świętej, urośnie za pewien czas.

Najważniejsza jest Eucharystia. To co po niej – adoracja z modlitwami – to echo Ofiary Krzyżowej, piękny dodatek do Mszy świętej. Nie on jest najważniejszy. Kiedyś uczestniczyłem w pewnej parafii na Mszy z modlitwą o uzdrowienie i celebrans tak „gonił” ze Mszą, żeby po niej „wyżyć” się półtoragodzinną adoracją bez chwili ciszy. To poplątanie i odwrócenie akcentów. W centrum zawsze musi być Eucharystyczny Jezus. Gadulstwem i gwiazdorstwem przy ołtarzu nie należy Go przysłaniać. Nauczyłem się tego przez dwa lata prowadząc takie Msze w Redzie, ale i od ponad roku w samym centrum Warszawy: „Im mniej mnie, tym więcej Jezusa”. A pokusa jest wielka: „Ksiądz tak pięknie mówi”, „Ksiądz tak ładnie się modli”, „Ksiądz jest taki wspaniały”. Jeśli w to uwierzysz, to poległeś. Ludzie mają widzieć Chrystusa przez Ciebie, a nie odwrotnie. Owszem, możesz im pomagać sobą, ale to nie o ciebie chodzi. Uważam to za jedno z moich uzdrowień.

Wracając do tematu. Kiedy zakładałem czerwony ornat w świętego Andrzeja Apostoła, to myślałem: „Świetnie Andrzeju! Przyjąłeś krzyż, ofiarowałeś życie po misji na Wschodzie. Jesteś wielki. Ale czy zawsze tak było? Jaki byłeś na początku?”. Odpowiedź o tym Apostole, ale i o trzech innych, dały zaledwie cztery wersety Ewangelii Mateuszowej: „Gdy Jezus przechodził obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: «Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi». Oni natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. A gdy poszedł stamtąd dalej, ujrzał innych dwóch braci: Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, jak z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi swe sieci. Ich też powołał. A oni natychmiast zostawili łódź i ojca i poszli za Nim” (Mt 4,18-22). Po tej lekturze zrozumiałem, że każdy z Apostołów przeszedł uzdrowienie wewnętrzne w szkole Chrystusa.

W tym fragmencie widać dwie podobne do siebie sceny powołania. Każda z nich zawiera bogactwo treści, które można odnieść do swojego kapłańskiego życia i do historii całości mojego istnienia. Przy odrobinie wiary i spojrzenia duchowego na ten tekst, widać dokładnie, co się stało z Apostołami – jaką drogę wewnętrzną przeszli w szkole Jezusa.

Kiedy przyjrzymy się pierwszej scenie, dostrzeżemy Jezusa idącego w jakimś celu obok jeziora. Spacer, czy polowanie? Jezus wiedział po co idzie. On zawsze wie po co przychodzi. Tak więc spacer z polowaniem. Dostrzega dwóch mężczyzn w średnim wieku. To bracia Szymon Piotr i Andrzej, właściciele małego przedsiębiorstwa rybackiego, które miało przynajmniej dwie łodzie (Łk 5,2n). Rybakom ostatnio coś słabo szły interesy, bo zarzucali sieć w dzień. Każdy rybak wie, że dzień i to gorący, nie jest dobrą porą do połowów (por. Łk 5,5). Braciom widać zależało na złowieniu czegokolwiek i to za wszelką cenę. Do takich zabieganych o potrzebne ludzkie sprawy przychodzi Spacerowicz. Aktywność ludzka jest dobra, ale musi mieć granice w zdrowym rozsądku. Tak bardzo biegamy za sprawami drugorzędnymi, że nasze kapłaństwo wydaje się być strzelaniem „obok tarczy”. Szkoda energii na rzeczy nieprzynoszące chwały Bożej. Poważnie! Jezus ma na to inny sposób.

Do tak umordowanych rybaków Przechodzień mówi ich językiem, dostosowuje swój przekaz do odbiorcy: „Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi”. Nie sięga po górnolotne porównania. Nie mówi im o sprawach na których się nie znają, np. o uczynieniu ich „wojownikami”, „rycerzami”, „zdobywcami”, czy kimś innym. Oni tacy będą, ale nie od razu. Jeszcze daleka droga. W każdym razie słowa o „rybakach ludzi” pojęli. Bóg mówi zawsze językiem dostosowanym do ciebie. Szukaj Go w obrębie swojego środowiska życia: w kościele, w katechezie, w spotkaniach z chorymi, w wieczornych spotkaniach u rodzin, w zakupach na jasełka... tam On do ciebie będzie mówił.

Piotr i Andrzej natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim – czyli stali się uczniami Mistrza. Zaczęli Jezusowi towarzyszyć (por. Mk 3,14). Co ważne, oni nie porzucili sieci zupełnie. W towarzyszeniu Jezusowi wracali do Kafarnaum. Jezus mieszkał w domu u Piotra. Po zmartwychwstaniu Apostołowie wrócili do łowienia ryb – sprzęt i przedsiębiorstwo działały nieprzerwanie. Z tym, że nie były już celem życia, ale sposobem na utrzymanie życia doczesnego. Odpowiadając na swoje „Pójdź za Mną” wracasz co jakiś czas do swoich: dom rodzinny, znajomi, miejscowość, ulubione zajęcie (nie detronizujące kapłaństwa oczywiście). To wszystko musi jednak być wpisane i podporządkowane tożsamości kapłana. Kiedy przychodzi zrezygnować z popołudniowej drzemki, posiłku, czy jakiegoś wyjazdu, dla kogoś w potrzebie nie obejmującej ram czasu funkcjonowania kancelarii.

Szymon Piotr miał swoją historię. Miał żonę i teściową, miał dom, miał konkurencję na rynku rybołówczym. Codzienność rodzinnego życia statystycznego konsumenta. Andrzej był poszukującym i starającym się znaleźć prawdę w realizmie życia. Chodził za Janem Chrzcicielem, słuchał nauk, oczekiwał zmiany życia politycznego i duchowego. Nie zgadzał się na władzę instytucji religijnych, bo nie szedł do arcykapłanów, ale na pustynię Judzką, do „oryginała” w wielbłądziej skórze. Z Ewangelii Janowej dowiadujemy się, że kiedy Jan Chrzciciel wskazał Baranka Bożego, Andrzej przystąpił do Niego i stał się uczniem Jezusa (por. J 1,35nn). Zaraz po tym przyprowadził do Mistrza swojego brata Szymona Piotra. Odtąd razem szli za Nim. Opisy obu Ewangelii nie muszą sobie przeczyć. Jeśli ten znad jeziora jest późniejszy, to znaczy, że bracia znali Jezusa, który dopiero teraz powołał ich i potwierdził swój wybór. Możesz znać Jezusa, możesz nawet być wyświęconym z kilkuletnim stażem, a dopiero teraz znajdziesz „swoje miejsce” w kapłaństwie – zaakceptujesz i przyjmiesz je po jakimś czasie. Po wielu latach kapłaństwa św. Josemaria Escrivá prosił: „Domine, ut videam”(Panie, żebym przejrzał), żebym poznał czego ode mnie oczekujesz.

Trzyletnia droga towarzyszenia Jezusowi przez Piotra i Andrzeja okazała się drogą oczyszczenia wewnętrznego i uzdrowienia. Porywczość i nadmierna śmiałość Piotra, jego podporządkowanie młodszemu wiekiem Jezusowi, często się objawiały tym, że to on chciał pouczać Mistrza (por. Mt 16,22; J 13,8). Jest jednak kilka sytuacji, w których zajmuje właściwe miejsce i Jezus Go wtedy nagradza (por. Mt 16,17; J 6,68). Czyż nie uczy to starszych księży, że „młody – jednak czasem – może mieć rację”. Czy nie uczy to młodych księży, że warto dać starszemu posłuch i uczyć się pokory we wzajemnym obyciu, oraz znaleźć taki sposób komunikacji, który pomoże wam obu służyć prawdzie? Wspominać zaparcia się Piotra nie trzeba. Jego słabości w okazywaniu uczuć przy trzykrotnym pytaniu o miłość do Zmartwychwstałego także. A niestałości w gminie chrześcijan wobec judaizujących (por. Ga 2,11nn), czyż nie były oznaką, że ciągle musi pracować nad swoimi poglądami i zachowaniem względem nauki Chrystusa? Mistrz pozostał dla Niego Mistrzem, a on pozostał uczniem, choć był przecież Kefasem (por. Mt 16,18).

Spróbujmy przyjrzeć się drugiej scenie Mateuszowego opisu powołania Apostołów. Jezus nie kończy spaceru (czy może jednak polowania na uczniów). Andrzej i Piotr idą za Nim i napotykają konkurencyjne przedsiębiorstwo w osobach ojca Zebedeusza i dwóch jego synów. Ci z kolei naprawiali w łodzi sieci. Nie trzeba być zbytnio domyślnym, że ta czynność nie należy do najprzyjemniejszych, a szczególnie trudna jest dla niecierpliwych. Brak połowu również tym rybakom dał się we znaki. Dodatkowo z jakichś przyczyn porwali sobie sieci. Może któryś z braci nieumiejętnie zarzucał je w jezioro. Teraz trzeba było wysłuchiwać narzekań ojca i epitetów pod adresem sprawcy porwanych sieci. Koronkowa robota nie była przez to łatwiejsza. A oto jeszcze szła konkurencja, na przeszpiegi pewnie, a wśród nich mądry krewny z Nazaretu. Mogli by się wziąć za własną robotę. Zebedeusz poucza synów, żeby nic nie mówili, bo wszystko jest w najlepszym porządku, a sieci przechodzą właśnie okresowy przegląd. Problemy zamiata się pod dywan.

Do takich braci – Jakuba i Jana – przychodzi Jezus. Zna ich i nie obca jest Mu ich historia życia. Ewangelista Mateusz dość dziwnie przedstawia ich czytelnikowi. Niby są braćmi, niby jednego ojca, ale tylko Jakub jest nazwany „synem Zebedeusza”. Jan jest nazwany bratem Jakuba, bez odniesienia do ojca. Dalej Autor natchniony pisze że obaj z ojcem swym Zebedeuszem naprawiali w łodzi sieci. Warto się przyjrzeć temu nieprzypadkowemu zapisowi.

Przede wszystkim te kilka słów mówi nam dużo o ojcu. Znaczenie jego imienia oddaje jego charakter. Zebedeusz oznacza tyle co „prezent od Boga”. Można się domyśleć jak żyje i jak zachowuje się taki, który chce być dla wszystkich prezentem. Co gorsza – on to wie, a reszta musi go z radością przyjąć. Wszak to „prezent od Boga”! Podwójne wymienienie go przez Mateusza w krótkim odstępie tekstu wskazuje, że to ważna informacja. On był egocentrykiem. Do tego stopnia wierzył w swoją cudowność, że nie zauważał swoich wad. Widział je za to świetnie w swoich bliskich, a najbardziej w tym młodszym, co to nie radził sobie nawet z zarzucaniem sieci. Znamy z opisów ewangelicznych także żonę Zebedeusza. Ta kobieta była głową rodziny, bo ktoś musiał zająć się wszystkim, kiedy „prezent” zajmował się sobą. To ona załatwiała posadę w królestwie Syna Bożego swoim synusiom (por. Mt 21,28). A oni stali podporządkowani mamusi, która nie wychowała ich do samodzielności. W domu, w którym brakuje ojca, synom trudniej stać się mężczyznami.

Do seminariów duchownych trafiają kandydaci z różnych rodzin. Ostatnie lata pokazują wyraźnie braki w osobowościach kandydatów. Wiele z nich ma swoje podłoże w źle ułożonych relacjach rodzinnych. Tam, gdzie kobieta zajmuje rolę głowy rodziny, tam wychowuje sobie jeszcze jednego syna, w postaci swojego męża. A nie o to chodzi. To mąż i ojciec jest głową rodziny. Mężczyzna musi rządzić, bo taka jest jego natura. Wyręczanie go najpierw będzie rodziło frustrację, potem obojętność, a potem podległość i wygodnictwo – przestrzeń dla braku odpowiedzialności i różnych nałogów. Kobieta w swojej mądrości musi tak tworzyć relacje ze swoim mężem, że jej decyzje będą podejmowane przez niego. Kobiety to świetnie potrafią. I nie mówię tutaj o krętactwie, ale o zdrowych relacjach w rodzinie, których przykład mam w wielu świętych rodzinach katolickich. Oczywiście mężczyźni podejmują również własne decyzje.

Wracając nad Jezioro Genezaret. Takich braci i synów Zebedeusza powołuje Chrystus. Jakub uznaje ojca i akceptuje go. Jan nie chce widzieć w nim autorytetu ojcowskiego. Ma dosyć takiego życia pod rządami tyrana gromiącego za wszystko. Przy okazji można się domyśleć co Zebedeusz mówił podczas denerwującej pracy rozplątywania i naprawiania starej sieci. Wątpię, że były to Psalmy.

Można się domyśleć jaką siłę autorytetu miało Jezusowe „Pójdźcie za Mną”, że zostawili i łódź i ojca (najpierw rzecz, a potem osobę – czyżby był to zapis hierarchii wartości braci?) i poszli za Krewniakiem o wątpliwej opinii i niechlubnej historii początków życia (por. J 8,41). Zobaczyli w Jezusie autorytet, którego im brakowało. Może była to odwaga podejmowania wyzwań, może zachęta do poznawania świata poza Kafarnaum i zbiornikiem wodnym? W każdym razie perspektywa życia z takim Mistrzem ich zafascynowała. W tym miejscu warto zapytać: „Jakie były moje powody wejścia do szkoły Jezusa?”. Czy były szlachetne na miarę Zbawiciela świata, czy karierowiczowskie, czy wątpliwe, czy uciekinierskie?... Jakie by nie były, przyciągnęły i nimi posłużył się Jezus, aby uczynić cię swoim uczniem. Droga „seminarium Jezusa” była drogą uzdrowienia Jakuba i Jana. Bóg oczyści także te pierwsze powody. Czasem boleśnie.

Znamy sytuację ich domu rodzinnego. Wiemy, że wracali tam w trakcie trzech lat chodzenia za Jezusem. Jak wpłynęło na nich towarzyszenie Mistrzowi we wszystkim, według zwyczaju takich „szkół” w ówczesnym świecie? Odpowiedź daje nam szczegół w Ewangelii Łukaszowej. Autor w spisie Apostołów wymienia Jakuba i Jana jako „Boanerges”, czyli „Synowie Gromu” (to oddaje charakter ich ojca). Jezus nadając im ten przydomek uwieńczył proces uzdrawiania. Miejsce ich zranienia uczynił miejscem ich zwycięstwa. Odtąd przyznawanie się do ojca stało się chlubą ich obu. W Jezusowej szkole nauczyli się przebaczenia i miłosierdzia, oraz akceptacji historii swojego życia. To, co było ich przekleństwem, w Chrystusie stało się ich wzniosłym imieniem: ci, którzy mają ojca gromiącego. Jezus uzdrowił ich kompleksy i całość braków miłości rodzinnej. Oczyścił ich dla przyjęcia Boga jako Ojca. W momencie rozmowy o ich pozycje w królestwie Bożym Jezus mówi: „Kielich mój pić będziecie. Nie do Mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale dostanie się ono tym, dla których mój Ojciec je przygotował” (Mt 20,23). Po przejściu szkoły i uzdrowienia mogli pogodzić się z tym, że Ojciec Niebieski jest dobry i że On decyduje nawet o losie Jezusa. Przez Chrystusa poznali Ojca. Boanerges można też odnieść do Boga – Jakub i Jan stali się synami Potężnego Boga, niejako bardziej, niż własnego ojca. Ta godność, należąca w istocie do każdego chrześcijanina, a kapłana tym bardziej, jest nie do zdarcia.

Tak oto widać drogę przemiany wewnętrznej tych czterech Apostołów. Seminarium Chrystusa okazało się zwykłą codzienną drogą niezwykłych i boskich interwencji w historię i teraźniejszość uczniów Chrystusa. Warto zastanowić się jak przeżyłem moje seminarium przed święceniami. Choć czasem trudno w to uwierzyć, to wszyscy je tworzący stanowią narzędzie w ręku uzdrawiającego Boga. Formacja, ta przed święceniami i ta po nich, jeśli ją dobrze przeżywać, daje uzdrowienie. Co znaczy „dobrze przeżywać”? Myślę, że przeżywać z Chrystusem. Podejmować z Nim problemy swojego życia: relacje, zaniedbania, nałogi, grzeszne przyzwyczajenia, bezsens niektórych sfer życia, historię rodzinną i inne. On się wszystkim zajmie i razem z tobą to przeżyje i uleczy. Miejsca twoich zranień przemieni w miejsca twoich zwycięstw.

Piotr i Andrzej w konsekwencji swojej życiowej formacji przed i po zmartwychwstaniu Chrystusa oddali życie za Niego, w podobny krzyżowy sposób. Jakub pierwszy oddał życie za Pana jeszcze w Jerozolimie. Jan zaś inaczej objawił Jego miłość. Jezus do tego stopnia nauczył go kochać Boga i bliźniego, że dzieła kanoniczne tego Apostoła są perłami w teologii największego z przykazań (por. Mt 22,36-40). Czterech rybaków powikłanych w różne historie, czterech dozgonnie wiernych Apostołów Chrystusa. A ja – święcony towarzysz Chrystusa – jaką Legendą dla Kościoła będę?