Pandemiczne szczęście

Autor tekstu
Hanna Szalińska
Kiedy miałam 25 lat, niespodziewanie na zawał zmarł mój tata. Umierał na moich rękach. Nie pomogły błagania kierowane do nieba ani próby reanimacji. Gdy po kilkunastu minutach przyjechała karetka, lekarz mógł już tylko stwierdzić zgon.

Nie obraziłam się wtedy na Boga, raczej zaczęłam przypisywać sobie winę za śmierć taty, jako karę za moje grzechy. Pojawiło się też poczucie winy, że nie umiałam zrobić prawidłowo reanimacji. I że wcześniej powinnam zauważyć, że coś z tatą jest nie tak. Oskarżenia, oskarżenia i ból…

W tym nieszczęściu postanowiłam zrobić coś dla nieżyjącego ojca. Nie wiedziałam, jaki był jego stan duchowy, kiedy umierał, ale gdzieś zasłyszałam, że jeżeli przez miesiąc w jego intencji przyjmuję Komunię świętą – to tata dostąpi zbawienia. I zaczęło się. Dzień w dzień chodziłam do kościoła. Nadal byłam obolała i nadal oskarżałam samą siebie, ale niespodziewanie pojawiło się we mnie nieznane mi dotąd uczucie. Do dziś nie umiem go nazwać. Trochę jak w dzieciństwie, gdy zrobiłam sobie krzywdę, ale zaraz znalazłam się w ramionach taty, który nie tylko podmuchał na ranę, ale przytulił, wziął na barana i dał cukierka. I choć nadal bolało, czułam się szczęśliwa. Tak było i teraz. Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd! Byłam szczęśliwa czystym szczęściem, które nie powinno się wtedy pojawić, ale było. To było nawrócenie – przez codzienną Eucharystię zostałam zaproszona do przebywania w Domu Ojca i zaczynałam nawiązywać relację z Jezusem. Wieczorna Msza święta była dla mnie jak oaza dla wycieńczonego wędrówką wędrowca. W tym miejscu czerpałam siły na resztę dnia i nocy, choć sama nie zdawałam sobie z tego sprawy. 

POWTÓRKA Z POCZUCIA BEZSILNOŚCI

Dlaczego o tym piszę? Bo obecną sytuację w Polsce początkowo przeżywałam jak powrót do przeszłości. Widmo choroby i śmierci, podsycany przez media lęk, poczucie samotności i bezsilność. Nieznana dotąd sytuacja sprowadza nas do parteru. Nic już nie możemy. Pozostało tylko czekanie. Jak długo? Nikt nie jest w stanie udzielić na to pytanie odpowiedzi. Do tego nie zostaliśmy przygotowani. To nie fair – ale do kogo można mieć pretensje? Zresztą one też nie przyniosą nam ulgi. A co może ją przynieść? Wielu moich znajomych zawiązuje teraz nici przyjaźni z Jezusem. I nieważne, że w myśl przysłowia „jak trwoga to do Boga”. Mają więcej czasu, nie chodzą do pracy, nie mogą wychodzić z domów, więc… zaczynają słuchać rekolekcji. A że jest ich teraz dużo, a czas ku temu sprzyjający – dobrze go wykorzystują. Inni szukają pomocy w używkach, jeszcze inni podejmują szereg działań. A ja?

Jestem z natury osobą raczej lękliwą i zewsząd pojawiające się negatywne wiadomości niosą dla mnie jedno przesłanie: śmierć. Początek wybuchu pandemii był dla mnie straszny. Koszmarne sny budziły mnie nad ranem i nie pozwalały dalej spać. Spocone dłonie, kołaczące serce, splątane myśli. Całe ciało chciało uciec jak najdalej stąd. Ale uciec nie było można. W mojej głowie, niczym reklamy przerywające oglądanie ciekawego programu, pojawiały się myśli: kiedy zachoruję? czy umrę w wyniku tej choroby? czy mam już objawy? a co z moimi bliskimi? czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? Setki pytań wokół jednego tematu. Reklamy można wyłączyć, myśli nie. Znikąd wytchnienia. 

GOŚĆ, CHOCIAŻ DOMOWNIK

I nagle… do moich drzwi zadzwonił On.
– Czy mogę u ciebie pomieszkać? – spytał Jezus. Nie miał ze sobą walizki, w zasadzie nie miał nic prócz łagodnego uśmiechu na twarzy. Ucieszyłam się, myśląc, że zaraz zabierze mi lęk i będzie dobrze. A może nawet od razu zlikwiduje pandemię? Tak się nie stało. Wchodząc w progi mojego mieszkania, Jezus miał tylko jeden warunek. Chciał, aby moje życie szło swoim torem. On chciał tylko ze mną pomieszkać. Na jak długo – nie powiedział. 

Sam wiesz, jak to jest, kiedy nieoczekiwanie zjawia się u ciebie przyjaciel, a ty miałeś tyle na głowie. Starasz się to wszystko jakoś pogodzić, by móc spędzić z nim jak najwięcej czasu. Kto wie, kiedy go znowu zobaczysz…
A Jezus rozgościł się w mojej sypialni. I prawie nigdy z niej nie wychodził. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałam, że jest blisko. Z początku, kiedy strach wydawał się nie do opanowania, rzucałam wszystko i przychodziłam do Niego. Siadałam naprzeciw i patrzyliśmy sobie w oczy. Uspokajał mnie. Serce znów powracało do normalnego rytmu, a spocone dłonie mogły podjąć codzienne obowiązki. Nocą zapalałam tealighta przy Jego Obliczu i patrząc Mu w oczy, zasypiałam. Kiedy budziły mnie koszmary, szybko kierowałam wzrok w Jego stronę. Nigdy nie spał. Czuwał nade mną. Rankiem, zanim wyszłam z łóżka, ponownie patrzyłam na Niego, a On zdawał się mówić: „Wstań! Dziś nie ulękniesz się strachu” (por. Ps 91). 

Tymczasem wiadomości o rozprzestrzenianiu się wirusa były coraz częstsze i coraz bardziej pesymistyczne. Dodatkowo zaczęła dawać się we znaki rozłąka z najbliższymi. Wtedy coraz częściej zaczęłam przychodzić do Niego. Nawet wytworzyliśmy swoisty rytuał spotkań: poranna kawka, kiedy można sobie co nieco powiedzieć i ułożyć plan dnia. Praca przecież musi się toczyć, i to dobrze. Ale za to prawie cały wieczór należał do nas. Wieczorna Msza, różaniec, Słowo… i sen. Nawet nie zauważyłam, jak moje serce wróciło do normalnego rytmu, a złowieszcze myśli gdzieś uciekły. Spostrzegłam za to, że mój Przyjaciel porusza się już po całym moim domu. Nie biegałam już do sypialni, by być przy Nim. On po prostu był ciągle przy mnie. Zresztą, może zawsze tak było, tylko ja tego nie widziałam?

SŁOWO JAK BROŃ

Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do wojny. Widzę po sobie, że w pewien sposób zaakceptowałam ten pandemiczny stan. To prawda, że wróg wciąż krąży i czyha na moje życie, ale nie myślę o tym. A o czym? „Starajcie się naprzód o królestwo i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33). Jak bardzo prawdziwe jest to Słowo! Doświadczam tego teraz codziennie. Poprzez tę sytuację zaczęłam bardziej angażować się w Jego sprawy. Nie ma dnia, kiedy Jezus nie zaprosiłby mnie do czynienia dobra. A to jakiś telefon do osoby, z którą dawno już nie rozmawiałam, a to pomoc komuś w zakupach czy zaangażowanie w sprawy naszej wspólnoty. Nawet w codziennych obowiązkach, w kontaktach z klientami (pracuję zdalnie) epidemia stała się blokiem startowym do ewangelizacji, a przynajmniej do ogłoszenia Jezusa jako Zwycięzcy. 
Mamy wspólnotowe spotkania online, gdzie codziennie spotykamy się o 21.00 na Apelu Jasnogórskim. To fizyczne rozdzielenie stało się dla nas niesamowitym duchowym spoiwem – nic nie szkodzi, że w wypełnianiu naszej misji ewangelizacyjnej jesteśmy daleko od siebie. Co kilka dni podejmujemy jakieś konkretne działania i dzielimy się potem naszymi świadectwami. Jaką to przynosi nam radość! W najbliższych dniach organizujemy dla bezdomnych na kwarantannie „Podwieczorek z Duchem”. Pojedziemy do nich (w kilka osób) z ciastem i środkami higieny osobistej. Postoimy przed oknami, pośpiewamy, pomodlimy się. Będzie z nami ksiądz, może ktoś będzie potrzebował sakramentu. Piszę o tym po to, aby zaświadczyć, że w tak trudnych czasach też można czynić dobro. Nie musi to być aż taka akcja. Dzięki internetowi można włączyć się w cały szereg spraw budowania królestwa Jezusowego, poprzez niesienie konkretnej pomocy. 

KOŚCIÓŁ PEŁEN TĘSKNOTY

Wszystkie te działania dają mi dużo radości i zabierają mi lęk. Wiem, że to za sprawą mojego Przyjaciela Jezusa, który mieszka w moim domu. On podsuwa mi różne pomysły i kiedy staram się je realizować, On z nawiązką zajmuje się moimi sprawami. Na razie wraz z mężem nie odczuwamy skutków ekonomicznych pandemii. Ufam, że będzie tak cały czas. A skoro o mężu mowa – jesteśmy teraz ze sobą prawie cały czas, ponieważ mąż przeważnie też pracuje zdalnie. Czujemy się trochę jak na wakacjach, a że lubimy swoje towarzystwo, to razem modlimy się i działamy, i codziennie staramy się robić sobie drobne niespodzianki. 

I jeszcze jedna sprawa – Eucharystia. Wcześniej nie chodziłam codziennie na Mszę świętą. Teraz jestem na niej zawsze i w dodatku mogę wybierać: w Łodzi, na Jasnej Górze, w Gdańsku, w Rzymie… Zapalam świece na białym obrusie, stawiam kwiaty. Staram się stworzyć temu pokojowi namiastkę atmosfery kościoła. No i Komunia. Tęsknię za substancjalnym Ciałem Jezusa, ale kiedy przyjmuję Go duchowo, wiem, że jest ze mną i we mnie tak samo, jak przed czasem epidemii. Czekam na Jego Słowo. Ono jest takie samo teraz, jak i przed epidemią, ale teraz we mnie mocniej pracuje – przynajmniej ja mam tego świadomość.

Do wszystkiego można się przyzwyczaić, do pandemii też. Ale wierzę, że ten czas smutku minie i nie chcę się do niego przyzwyczajać. Pragnę jednak, aby pozostało we mnie to nowe przyzwyczajenie do wyjątkowej obecności mojego Przyjaciela. Nauczył mnie, co to znaczy „oddawać mu cześć w Duchu i prawdzie”, pokazał moc swojego Słowa, radość z szukania i niesienia pomocy innym. I z wielu innych rzeczy, o których tu nie napisałam „abyś i ty, dostojny czytelniku, mógł się przekonać…” (por. Łk 1,4), że On sam udzieli ci odpowiedniej nauki i będziesz bez lęku, przedziwnie szczęśliwy nawet w czasie pandemii.